Jeszcze miesiąc, półtora i znów usłyszę jaskółki. Gdy byłem dzieckiem ich odgłos zwiastował rychły koniec roku szkolnego i wakacje. Na stanowisko pierwsze dworca autobusowego zajeżdżał autobus i wiózł mnie na wieś do dziadków. Wysiadałem na przystanku i do ich domu biegłem. Po drodze sklep, gdzie babka sprzedawała, i do dziadka; palił papierosa i z kredensu wyjmował kisiel i drożdżowca. Z pajdką ciasta wybiegałem sprawdzając, co zmieniło się od ostatniej mojej wizyty. Nowy pies, cielątko podrosło, wisienkę wichura złamała. Bywało, że mnie na kolonie wysyłano. Ciekaw byłem gór i morza, ale gdy kończył się turnus, to cieszyłem się. Znowu pobiegnę pod ulubioną jabłonkę i znajdę pod nią słodkie cuda, a w ogródku zerwę z porzeczki strączek, do ust cały włożę, zacisnę i słodką kwaśność zatrzymam. I co roku inny przyjaciel, pomylony królik, który za niemowlęcia wypadł z klatki, trójka kurczaków, która uchowała się z dwudziestu pisklaków zakupionych na rynku, albo kaczorek bez oka. I zawsze w oborze gniazda jaskółek były. Gdy się palce nad nie przystawiło, to pisklaki wyciągały szyjki i otwierały dziobki szeroko. Polowałem na muchy i im zanosiłem, wrzucałem do gniazdka, ale nie wiem czy jadły. Już tego świata dawno nie ma. Ale zawsze w czerwcu, gdy słyszę te czarne błyskawiczki wracam do czasów, gdy byłem tak szczęśliwy.
|