Cytuj:
Wojna z wózkowymi
Niby hiszpański inkwizytor notuję w pamięci ich grzechy i grzeszki. Ich winy najzupełniej oczywiste. Te nigdy niedomknięte furtki.
Dzieciaki puszczone samopas, gdziekolwiek, a najlepiej na mój trawnik.
To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich– przynajmniej we własnym mniemaniu – królowe balu.
Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem ich potomstwo obrzuca się piachem albo wyrywa sobie nawzajem włosy. Jak rozkoszują się własnym klekotem i wrzaskiem swych pociech. Jak turkoczą ohydnymi plastikowymi „jeździkami” – jak je powabnie nazywają – w które wyposażyły dzieci. Dzieci najwyraźniej potrzebnych im do tego, aby coś znaczyć. Być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszenia społecznych reguł.
Nie chodzi o młode matki. Te są najzupełniej w porządku.
Chodzi o wózkowe – wojowniczy, dziki i ekspansywny segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie niegodzącego się na żadne ograniczenia. Gdy domagają się dla siebie szczególnej tolerancji – a domagają się jej zawsze! – to wypychają na pierwszy plan dzieci. Że to dla tych bachorków.
A któż odmówi dziecku? Okaże się tak nieczuły i paskudny?
Ale dzieci to zwykle alibi.
Pretekst, by nic nie robić.
Aby nie pracować i nie rozwijać się (czy widzieliście kiedyś wózkową czytającą książkę?).
Nawet ich rozmowy są o niczym. Magma słów bez znaczenia. Słowotoki – i tyle.
Lekcje martwego języka, wyzbytego gramatyki i sensu.
Tak zadzierzguje się ta ruchliwa wspólnota.
Pracowałem kiedyś przy oknie i widziałem takie dwie – na szczęście tylko dwie! – które nie mogły się z sobą rozstać przez trzy godziny.
Schodziły się i rozchodziły. Ruszały w parometrową drogę i z powrotem dopadały do siebie.
Okno miałem zamknięte, ale widziałem, że jedwabne usteczka im się nie zamykają.
Ach, miały jeszcze dzieci ze sobą. Takie trzyletnie. Ale były tak zajęte sobą, że z rzadka zauważały, że któreś z nich wlazło właśnie na czworakach na jezdnię.
Nie ma samotnych wózkowych (a jeśli już, to koniecznie z telefonem przy uchu).
Wózkowe występują przy tym w dwóch stadnych formacjach – codziennej i weekendowej. Codzienna składa się z grupy, która przemieszcza się tu i tam, dostarczając sobie nawzajem wsparcia i rozrywki.
Zajmuje się głównie szukaniem nowych przestrzeni ekspansji, nowych norm do złamania.
DZIECI NAJWYRAŹNIEJ SĄ POTRZEBNE IM DO TEGO, ABY COŚ ZNACZYĆ. BYĆ KIMŚ.
Wbrew pozorom nie jest to wspólnota demokratyczna i otwarta. Jest tu i margines, i centrum.
Jak w podłych amerykańskich filmach o high school jest liderka, dyktująca zachowania i wskazująca cele.
Jest jej najbliższa pomocnica, wspierająca ją i słowem, i gestem. Są i aspirantki – gorliwe i znerwicowane (no bo a nuż nie zostaną przyjęte).
Biada jednak zwyczajnej matce, jeśli zechce przystać do takiego kolektywnego ciała: wróci do domu z płaczem – wyszydzona.
No bo chciała mieć swoje zdanie. No bo nie pozwoliła, aby dzieci wózkowych wyżywały się na jej dziecku.
Bo zapytała, co ostatnio przeczytały lub co myślą oexposé premiera. Bo nie daj Boże uznała, że nowy krój sukienki jej nie interesuje.
Weekendowa to odświętna formacja, rodzinna. Zawiązuje się wtedy, kiedy wózkową, jej małżonka i dziecię nawiedzają „teście” (właśnie „teście”, nie teściowie!). Akt finalny tej wizyty to odprowadzanie „teściów” na parking.
Powrzaskując ochoczo, cała piątka – starsza obła kobita w „kwiaciosze”, jej małżonek w garniturze i białej koszuli, mąż wózkowej (młody, krótko ostrzyżony facet w T-shircie oraz portkach do kolan), ona sama i wreszcie dziecię – przemieszcza się w gwarze zakosami osiedla ku celowi.
A powietrze przeszywa pisk: „Waciu, Waciu, który samochodzik jest dziadziusia?!”.
Ot, taka liturgia.
Nienawidzę obu formacji jak jasna cholera. Ale to zapewne rzecz gustu. Gorzej, że muszę teraz stoczyć wojnę z wózkowymi.
Wojnę, jak znam życie, zapewne przegraną. No bo uwzięły się na ten mój biedny trawnik i nie odpuszczą.
Ledwie trawa zaczęła kiełkować, wlazło tam ich bodajże siedem – z dziećmi,„jeździkami” i rowerkami.
Udało mi się je stamtąd przegnać, choć odszczekiwały się z dołu („Bo osoby, które nie mają dzieci…”, „Bo trzeba było sobie kupić dom, nie mieszkanie w osiedlu…”).
Ale, jak wiadomo, wygrana bitwa nie oznacza zwycięskiej wojny.
No więc postanowiły zawładnąć tym trawnikiem zupełnie i zamienić go w plac zabaw (oczywiście „dla dzieci”!). I zupełnie nie wiadomo dlaczego, bo niewiele dalej są trzy fajne i najczęściej puste ogródki jordanowskie.
Sąsiadka, matka trzyletniej dziewczynki, mówi: „Wie pan, chodzi oto, żeby zaznaczyć teren.
O nic więcej”.
A to, że kiedyś dopadnie te wózkowe gorycz i samotność – no bo czegóż innego uczą już teraz swoje dzieci? – żadnym jest pocieszeniem…
Prof. Zbigniew Mikołejko