Natura zna podobne przykłady regulacji populacji w obrębie gatunku.
Np. wychowywanie tylko najsilniejszych młodych, czy u gadów taka regulacja temperatury wysiadywanych jaj, żeby osiągnąć odpowiednie proporcje samców i samic w zależności od warunków środowiskowych.
Skąd wiadomo, że homoseksualiści występowali i w jakim stosunku do całości populacji u małpoludów z maczugami?
Tego nie wiemy.
Dziś natomiast wygląda na to, że homoseksualizm jest zjawiskiem występującym w środowiskach, nazwijmy to "sytych", niż biednych.
U ludów z niedoborami żywności i żyjących w trudnych warunkach to chyba zjawisko rzadsze, niż w bogatej Europie.
Nadmierny rozwój populacji w warunkach warunkach obfitości to, w dalszej perspektywie, zagrożenie dal całego gatunku.
Także nie lekceważyłbym, wykształconej przez miliony lat ewolucji, mądrości matki natury.
A samych homosi nie potępiałbym, a raczej się zastanowił, co byłoby, gdyby wszyscy ludzie, od początków istnienia gatunku, rozmnażali się bez żadnych hamulców.
Uważam, że są potrzebni w naturze.
Przekierowanie popędu seksualnego na swoją płeć może być elementem samoregulacji populacji.
Zachowują przy tym zdolność do reprodukcji. Zatem w sytuacji, jakiegoś kataklizmu, dają szansę na podtrzymanie gatunku.
Co ciekawe, ta interpretacja nie spotkała się z negatywną oceną mojej żony.
Prosiła, żebym nie wygłaszał takich teorii przy jej koleżance, która ma dziecko homo.
Ponieważ było by im przykro, gdybym ich nazwał jakimś mechanizmem, a oni zwyczajnie się kochają.