Jasne, że trwam, bo co mam zrobić. Gdy dostałem wyrok, chciałem napisać apelację... tylko nie wiem jak zaadresować. A szpitalni neuro-"adwokaci" stwierdzili, że to dla nich za wysokie progi i nie podejmą sprawy.
Dzięki za wsparcie... i nie przejmujcie się. Każdy musi kiedyś umrzeć, choć nie powiem... nie miałbym nic przeciwko, gdyby jakiś sąd wyższej instancji zamienił KS-a po prostu na dożywocie.
Czasem sobie chlipnę w rękaw, ale nikt o tym nie wie, wszyscy wokół dziwią się wręcz, że przyjmuję to na wesoło... bo takie jest życie! Trzeba brać, co daje, a gdybym miał zanadto przeżywać, rozpaczać, gdy to i tak nie pomoże... to tak, jakbym sam się miał dodatkowo karać za coś, czego nie zawiniłem. Siebie i otoczenie. Nie będę się karał, płacząc i płaszcząc się przed losem. Dlatego kiedy tylko mogę, się śmieję. Nawet z choroby. A propos... najlepsze, najbardziej rozweselające momenty to te, gdy dzwonią z jakiejś firmy windykacyjnej w sprawie jakiegoś z dupy wziętego, starego długu, który urósł im do niebotycznych rozmiarów i próbują straszyć, co będzie gdy nie zapłacę... nie będę opowiadał rozmowy, ale ubaw po pachy! Dzwonią też banki w sprawie kredytów. Nigdy dotąd nie brałem, ale jak się tak proszą, to chyba przemyślę i może skorzystam... najlepiej z milion, na 30 lat. Miałbym pewność, że przynajmniej ktoś będzie mnie długo wspominał po śmierci, a przedstawiciele banku będą najszczerszymi żałobnikami. A milion, po co mi on... zabawiłbym się na koniec w Janosika.